Skowroński spekulantem III RP
A nie mówiłem – triumfuje w środowej „Gazecie Wyborczej” Stefan Bratkowski. Chodzi oczywiście o zagrożenie faszyzmem. Jest realne, skoro pisze o nim „Wyborcza” drukująca publicystykę Bratkowskiego, a ostatnio przestrzega także i rząd.
Na świecie odróżnia się tych, co są zapatrzeni we własne szklane kule, od tych którzy mają jakiś związek z rzeczywistością. W Polsce każdy dysponuje jednak termometrem na własny użytek – jest na nim nie tylko skala, ale też od razu gotowy stan temperatury. Nie trzeba niczego zderzać z rzeczywistością.
Zastanawiam się jeszcze czasem, czy ci co te kampanie animują, traktują mimo wszystko serio takie strumienie świadomości, jak ten Bratkowskiego. Wszak ów kasandryczny mąż przechodzi swobodnie od Rydzyka służącego Ochranie (tak tak) do Ziemkiewicza-Goebbelsa, a kończy i tak jak zawsze Kaczyńskim… Nie, kończy Panem Bogiem, który do PiS jednak podobno nie wstąpi. Kiedyś sądziłem, że redaktorzy beznamiętnie, z trochę krzywymi uśmiechami, drukują coś takiego. Dziś dochodzę do wniosku, że to zbyt idealistyczna wersja, że są niewiele mniej podnieceni od starszego zagniewanego pana. Przecież temperatura poprzednich stron „Wyborczej” prawie taka sama.
Mimo wszystko może uśmiechają się chociaż przy takim fragmencie będącym napaścią na Krzysztofa Skowrońskiego? „Oni ciągle nie nienawidzą- w ostatnich dniach zobaczyłem twarz tak inteligentnego chłopca jak Krzysztof Skowroński ze stężoną zaciekłością sprzeciwu wobec wszystkiego. Nie ma dyskusji. Obrona stadionowych bandytów nie była przypadkiem”. No przecież to wykapany wujaszek, który ocknął się przy stole, zobaczył w gazecie twarz jakiegoś odległego wroga i wybucha, wyrzuca z siebie słowa, miesza wszystko, bo wszystko mu się z wszystkim kojarzy.
Z Bratkowskim jako pogromcą nienawiści i obrońcą wolnej dyskusji zajedziecie…. No właśnie, dokąd? Jak daleko? Czasem w takich chwilach przychodzi do głowy utopijna myśl o jakimś resecie. Żeby przynajmniej ci co rozsądniejsi, usiedli, ochłonęli, przemyśleli i spróbowali choćby spisać standardy wymiany myśli. Ale gdzie szukać rozsądniejszych?
Skowrońskiego broni na łamach „Rzeczpospolitej” wiceprzewodniczący SDP Piotr Legutko. Spokojnie, jak to on, przypomina, że to co się wypisuje, co w szczególności twierdzą ci, co chcą Krzysztofa dopaść w samym SDP, piszą zazwyczaj nieprawdę. Nie było żadnej politycznej intronizacji obecnego prezesa, a tylko wybory na zjeździe. Po prostu dziś ta organizacja taka jest, bo wszystko się spolaryzowało, podzieliło, według bardzo grubych ideowo-towarzyskich linii, nie ma już praktycznie wspólnych przestrzeni (ta ostatnia uwaga moja, nie Legutki). Skowroński to żaden pieszczoch jakiegokolwiek politycznego salonu, a rasowy reporter . Decyzja robienia niszowego radia, które ma mocno pod górką zanim odniesie sukces, to osobliwy przykład karierowiczostwa. Dodałbym od siebie, że Skowroński wybrał to na którymś etapie ponad powrót do publicznej radiowej Trójki. Taki z niego pisowski mianowaniec.
Legutko może być sobie najspokojniejszym w świecie i w pewien sposób neutralnym dziennikarzem (jest nieznanym z radykalnych wypowiedzi autorem wywiadu-rzeki z Pawłem Kowalem). Jednak w rzeczywistości od początku do końca wykreowanej przez mieszaniny namiętności politycznych bloków i manipulacji zręcznych macherów bardzo duża widownia kupi taki oto scenariusz. Są karierowicze za partyjną kasę jak Skowroński, i są nonkonformiści z nimi walczący –od weterana Bratkowskiego po młodzieńczego Lisa. Nie wierzycie? Stefan Bratkowski pisze coś, acz nie całkiem zrozumiale, że Lisa znowu prześladują. I wraca pytanie, czy ktoś się uśmiechał pod nosem kwalifikując jeremiady Pana Stefana do druku.
Zawsze byłem daleki od takich porównań, ale przypomina to trochę rzeczywistość komunizmu, kiedy właściciele Polski korzystając z monopolu, ścigali spekulantów i prywaciarzy, bo oni ten monopol naruszali. I rzeczywiście naruszali reguły, często również socjalistyczne prawo. Co nie zmienia faktu, że uważam decyzję Skowrońskiego za wzięcie pieniędzy od partii za gruby błąd. Choćby dlatego, że skrupulatne przestrzeganie reguł to ostatnia broń, która takim jak on, takim jak my, została.
W ten samej „Wyborczej”, która bez porozumiewawczego choćby uśmieszku dała głos Bratkowskiemu, drugi już na przestrzeni kilku tygodni felieton Jana Rokity. Przypomina to trochę zjawisko opisane pod nazwą syndromu sztokholmskiego. Gazeta Michnika zadała byłemu politykowi kilka ciosów mocno poniżej pasa już w czasie ostatniej afery z Kornatowskim. Jak widać, to czasem ludzi od takiej firmy oddziela. A czasem ich z nią spaja. Trzeba tylko bić odpowiednio mocno.
A teraz meritum. Rokita maluje katastroficzny obraz obecnego systemu partyjnych finansów upatrując w nim źródła wszelkiego zła w Polsce. Duumwirat Tusk-Kaczyński budują swój monopol na nienawiści, a tę nienawiść kupują sobie za budżetowe pieniądze. Tę skądinąd powtarzaną z uporem ulicznego grajka tezę Rokita odnosi do setnej debaty o likwidacji budżetowego wsparcia dla politycznych ugrupowań.
Nie jestem rzecznikiem obecnego systemu, widzę jego patologie. PiS jest pod rządami charyzmatycznego prezesa machiną cokolwiek biurokratyczną i całkiem niekontrolowaną. A nie da się budować przyzwoitej demokracji, gdy jakakolwiek sfera pozostaje nawet trochę nieprzejrzysta. Widzę też mankamenty zabudowanej sceny partyjnej, choćby coraz gorszą selekcję personalną politycznych kadr. A jednak…
A jednak sam Rokita przedstawiając obraz polskiej polityki w tak gruby, można by rzec tabloidalny, sposób, urąga ludzkiemu rozumowi. Rzeczywiście nic ich nie różni? Rzeczywiście obie te maszyny są takie same, służące jedynie generowaniu złych emocji i podtrzymywaniu monopolu liderów.
Nie tak dawno Rokita narzekał na przestawienie wajchy, co miało uderzyć w niego bezpośrednio w sławetnej historii z komornikiem w roli głównej. I jako sprawcę wskazywał Tuska. Co w tym czasie robił Kaczyński? Bronił Rokity i oferował mu wsparcie. Może bezinteresownie, może z wyrachowania, ale nietrudno odnieść wrażenie, że gdyby obecny system został wystawiony na bardziej „rynkowy” żywioł, równowaga społeczna byłaby mniejsza, a nie większa. I może ludzie, którym Rokita jest mimo wszystko bliższy niż obrońcy interesów pana Kornatowskiego, nawet bronić go nie mieliby jak.
Na boku pozostawiam już inne pytania. Czy istotnie receptą na obecne zło jest naruszający tajność politycznych wyborów projekt Palikota – odpisów podatkowych na partie? Rozumiem, że to punkt wyjścia do znalezienia arytmetycznej większości dla zmiany. Ale czy to wystarczy aby temu przyklasnąć – i znów, zwłaszcza w polskich warunkach, gdzie kto jak kto, ale Jan Rokita powinien wiedzieć, że służby skarbowe niekoniecznie są neutralne.
Czy pomysł ograniczania telewizyjnych reklam i billboardów, pomijając już polski kontekst, nie jest sprzeczny ze zwykłą wolnością? Wiem, że stosuje się go w niektórych demokratycznych krajach, ale jednak pytam. Czy nie wystarczyłaby skromniejsza korekta, na przykład obowiązkowe wpisanie think tanków do ustawy o partyjnych finansach?
Jednak partie powinny mieć trochę swobody w wyborze metody zachwalania samych siebie ludziom. Zwłaszcza, że naprawdę niektóre mają nieformalne wsparcie wpływowych mediów, inne – nie. Wracamy do paradoksu Skowrońskiego, przedstawianego jako krwiopijca-spekulant III RP.
Piotr Zaremba